Niejednokrotnie zastanawiałem się,
Jak
to się stało, że długoletni dziewięćdziesięciolatek
Ma
pełnię wiedzy i pamięć sięgającą faktów
Na
przestrzeni jego 75-lecia wydarzeń. I nie tylko.
Nadal
przekazuję swe poglądy i oceny dotyczące rzeczywistości.
Leszek J. Szulc
Leszek J. Szulc
Kilkunastoletnia współpraca z autorem i wydawcą Leszkiem Szulcem wywarła na mnie nie tylko chęć, ale i obowiązek opisania tego wydarzenia, ze względu na fakt, iż komukolwiek przedstawiam osobowość i charakterystykę zachowania i działalności, nikt nie chce wierzyć, że taki egzemplarz istnieje. Stąd postanowiłem przeprowadzić z Leszkiem Janem Szulcem rozmowę „na żywo”.
Marcin Rzeszotarski
Politolog, absolwent
Uniwersytetu Stefana
Wyszyńskiego
Pytanie: Proszę powiedzieć co Pan robi, żeby istnieć, żyć?
Odpowiedź: Moją chłopięcą
osobowość ukształtowali rodzice i mój brat – śp. Zbigniew (starszy ode mnie o
niespełna dwa lata).
Pytanie: Czy mógłbym
poznać szczegóły?
Odpowiedź: Jako młodszy,
przesiadywałem na stole, przy którym brat odrabiał lekcje. Stąd nauczyłem się
pisać i czytać, co spowodowało, iż mając sześć lat zostałem uczniem
powszechniaka. Nasza posesja mieściła się opodal rzeki Stryj. Z tej rzeki
dwukrotnie wydobył mnie mój brat, bo chciałem nauczyć się pływać. Wreszcie, gdy
taką umiejętność uzyskałem, również nie zmierzałem na zamiary i powtórnie
uratował mnie Zbyszek.
Pytanie: Czy bardzo
kochaliście się i przyjaźniliście z bratem?
Odpowiedź: Oczywiście,
ale to nie świadczyło o tym, że często nasze braterskie „racje” zdobywaliśmy w
braterskiej bójce. Jedną z tych, którą do śmierci nie zapomnę, gdy przed bratem
uciekłem pod małżeńskie łóżko i w pewnym momencie poprosiłem o zawieszenie,
gdyż pod materacem ojca znalazłem Mauzera. Pokazałem bratu, który ojcu pokazał
zdobycz. Ojciec dokładnie poinformował nas jak się z pistoletem obchodzi i
kazał położyć zdobycz tam skąd ją wzięliśmy. Złożyliśmy ojcu przysięgę, że tej
broni nie ruszymy.
Pytanie: Czy Pana rodzina
była zamożna?
Odpowiedź: Ojciec cały
majątek stracił z chwilą, gdy podjął czynności uwolnienia syna Michała
Wierzbickiego z więzienia. Był on osądzony za działalność w Komunistycznej
Partii Polski. Był on studentem na Uniwersytecie Lwowskim. Gdy po uwolnieniu
ponownie wdał się w prace partii komunistycznej otrzymał wyrok ośmiu lat.
Pytanie: A po wkroczeniu
wojsk sowieckich, czy życie toczyło się normalnie?
Odpowiedź: Siedzieliśmy
na kufrach w oczekiwaniu na wywóz na Sybir. Jak wszyscy nasi sąsiedzi i
przyjaciele. Jednak gdy syn Wierzbickiego wyszedł z więzienia, został
sekretarzem Rajkomu, przybył do Stryja i władzom sowieckim przekazał wieść o
ratowaniu go przez Józefa Szulca. Rosjanie – kapitan Mużarowski i kpt Kosiński
(zrusyfikowani Polacy) – służyli pomocą ojcu w leczeniu oraz zatrudnianiu w
kombinacie mięsnym. Podczas panicznej ucieczki przed armią niemiecką przyszli
się pożegnać. W tym czasie drogowy posterunek nad trasą Stryj-Stanisławów
rozpuścił psiarnię. Będąc na wale przeciwpowodziowym z suczką doznałem wstrząsu
strachu. Przed nami pojawił się ogromny pies – owczarek syberyjski, który
wałęsał się po przyrzeczu. Udałem się z suczką do domu, a ten brytan za nami.
Był wytresowany i przylgnął do mnie, gdziekolwiek się znalazłem. Jemu
zawdzięczam, że nie uległem ucieczce z domu.
Pytanie: Jaki był powód
Pańskiej ucieczki?
Odpowiedź: Po opanowaniu
przez Niemców Stryja, cała rodzina Szulców, z wyjątkiem małoletniego Leszka,
została zaprzysiężona przez AK. Ja miałem wtedy piętnaście lat i mnie
pominięto. Nie dorosłem by być akowcem. Poczułem się zbędny i niewiarygodny.
Dopiero po powrocie ze stacji kolejowej do domu, zostałem zaprzysiężony z
gwarancją ojca, brata i Ewy Klupsz.
Pytanie: Jaki przydział
Pan dostał?
Odpowiedź: Magazynier
broni zrzutowej i zdobycznej.
Pytanie: Nie bał się Pan?
Odpowiedź: Byłem gruntownie
przeszkolony. Działałem bezbłędnie, o czym świadczą opinie zwierzchników,
dowódców.
***
Po ponownym przybyciu
wojsk sowieckich.
Pytanie: Jakie mieliście
Państwo samopoczucie i ocenę rzeczywistości?
Odpowiedź: Do Stryja
przybyli ci sami kapitanowie – Mużarowski i Kosiński. O ich przyjaznym
nastawieniu świadczyła długotrwała rozmowa Kosińskiego. Wyszedł z ojcem do
ogrodu i powiedział: gospodin, wiemy o
wasz wszystko. Wyprowadzajcie się z Marcinówki jak najszybciej i uciekajcie do
Polski. A po chwili dodał, tam nie ma Sybiru i Workuty. Nie wszyscy
wyjeżdżają, bo część waszych wstąpiła do Ludowego Wojska Polskiego. I
haraszo… Marcinówkę zostawiliśmy z
moim „miejscem pracy” wypełnionym materiałami zrzutowymi. Zamaskowanie było
pełne. Będąc już w Gliwicach, dowiedzieliśmy się, że Ukrainiec, który po nas
zamieszkał na Marcinówce, odnalazł bunkier, dostarczał broń banderowcom i za to
został wywieziony w głąb ZSRR.
***
Pytanie: Co Pan robił w
Gliwicach?
Odpowiedź: Po roku zdałem
maturę i w poszukiwaniu wyższej uczelni ulokowałem się w Szczecinie na
poznańskiej Akademii Handlowej z filią w Szczecinie. Otwarcie filii uzależnione
było od ilości chętnych do studiowania. Limit który określił rektor dr profesor
Józef Górski wynosił 500-600 zgłoszeń. Dlatego udałem się do Gliwic, skąd
zwerbowałem 24 kolegów i koleżanek. Powróciłem do Szczecina i po wielu
kłopotach uzyskałem od komendy MO dwa mieszkania przy ulicy Łokietka. W jednym
zamieszkałem z bratem i dwoma kolegami. Drugie przekazaliśmy koleżankom.
Pytanie: Jakie lokale
zostały oddane przez władze na użytek Akademii Handlowej?
Odpowiedź: Na studia
zgłosiło się ponad 150 osób. Z braku auli, władze Szczecina przekazały uczelni
garaże miejskie przy ulicy Korzeniowskiego. Tam też odbyła się uroczystość
otwarcia uczelni i pierwsze dwa wykłady profesorskie. Wieczorem mój brat i
koledzy poprosili mnie, ażebym wysłuchał ich postanowienia dotyczącego warunków
pracy i utrzymania. Postanowienie było następujące: Ty Leszku będziesz stenografować wykłady profesorów i przepisywać dla
nas na maszynie. Będziemy Ciebie utrzymywać, sami podejmiemy pracę w oświacie. Przy
wyjazdach, zabierałem przeważnie z sobą maszynę – starą Olimpię (wyszabrowaną w
Gliwicach). Stenografię opanowałem perfekt podczas nauki w szkole handlowej w
Stryju w latach 1942/43. A los spłatał
moim chlebodawcom figla. Tylko dwa wykłady ze stenogramu przepisałem na
maszynie. Porozumiałem się z kolegą Zbyszkiem Mochaczykiem pracującym w Banku
Rolnym. Za zgodą dyrektora banku zatrudniłem go jako powielacza i już następne
wykłady opracowane były w 1000 zszywek z każdego wykładu (2000 tys. dziennie) i
sprzedawane w auli na Korzeniowskiego po 5 zł (cena jak za bilet tramwajowy).
Okazało się, że 1000 tys. egzemplarzy to za mało, więc po czasie podnieśliśmy
nakłady do 1500. Brat mój i koledzy do późnych godzin nocnych i wczesnego
poranka pracowali wokół stołu by skomplementować strony zszywek. Za tak
niezwykle czasochłonną pracę moja ekipa zarabiała codziennie więcej niż naczelnik
wydziału w wojewódzkiej Radzie Narodowej.
Największą satysfakcję
miałem, gdy rodzicom wysłałem 30 tys. złotych – ojciec na emeryturze dostawał
300 złotych. Gdy po czasie wysłałem następne pieniądze, w Szczecinie zjawiła się
moja matka i zapytała wręcz skąd mam tyle pieniędzy. Poprosiłem matkę, żeby
przygotowała dla nas kolację. Po wykładach i kolacji zacząłem pracę, a Zbyszek
pouczał matkę o poligrafii. Ze Szczecina wyjechała zadowolona.
Po wykładzie profesora
Józefa Górskiego, rektor zaprosił drukarzy. Stawiłem się nieśmiało. Życzeniem
rektora było uruchomienie Akademickiej Spółdzielni Wydawniczej. Zapytałem go,
czy mamy zaprzestać drukowania wykładów. „O
nie, proszę kontynuować, nie są one stricte naukowe, ale ich wydawanie jest
bardzo pomocne podczas studiów. Dziękuję”. Już na odchodne rektor z
szuflady wyjął książeczkę czekową i wręczył mi czek na 100 tys. złotych.
Powiedział, że to na zorganizowanie teatru. „Panie
rektorze – powiedziałem – nie mamy
lokalu, reżysera, aktorów”. „Kolego – odpowiedział – to wszystko będzie w pańskich rękach. Proszę porozumieć się z zarządem
Bratniej Pomocy”.
Czeku nie zrealizowałem,
gdyż pieniędzy miałem pod dostatkiem. Spółdzielnię uruchomił Leonard, nasz
student. Lokum na teatr, reżyser i aktorzy też się znaleźli. W zarządzie
Bratniej Pomocy Studentów Akademii Handlowej prowadziłem sprawy przedsiębiorstw
akademickich. Prywatne firmy zadeklarowały pomoc finansową i rzeczową. Zakłady
gastronomiczne wydały bony obiadowe i kolacyjne. Międzynarodowa opiekunka
młodzieży akademickiej Miss Farley przyznała Akademii Handlowej płaszcze. Przejęliśmy
je z magazynów portowych w Gdyni.
Pytanie: Jednym słowem,
same sukcesy?
Odpowiedź: Jak panu
wspominałem, woda była dla mnie relaksem. W przeddzień Święta Morza trenowałem
skoki z wieży. Fatalnie skoczyłem, gdyż zerwałem ścięgno nerkowe. Życie
uratowało mi dwóch lekarzy – dr Fudala i kpt lekarz AZS Markowski, który
wyjednał w służbie zdrowia 12 dywizji 100 mln jednostek penicyliny. Dyrektor
szpitala dr Retinger odmówił jednak podania leku, stwierdzając, że w tym stanie
zdrowia penicylina mi nie pomoże. Po parotygodniowym pobycie w szpitalu prezes
Bratnie Pomocy skierował mnie do Towarzystwa Przyjaciół Szkół Wyższych.
Naczelnik Tajdelt wręczył mi skierowanie na trzy tygodniowy turnus
rehabilitacyjny w wybranym przeze mnie sanatorium. Wybrałem Zakopane.
Pytanie: Jakie wrażenie
wywarło na Panu Zakopane?
Odpowiedź: Po studiach
mieszkałem tam bez mała 10 lat. Tam wykazałem swoje zdolności w dziedzinie organizacji
i zarządzania. Ale nie tylko, zdobyłem bowiem również zawód inkrustatora. W
pewnym okresie byłem pełnomocnikiem ministra ds. przygotowania sieci handlu i
gastronomii do FIS. Pytanie: Jest pan skromny. Słyszałem, że na niwie przemysłu
mleczarskiego również odnosił Pan sukcesy?
Odpowiedź: To przesada
panie redaktorze. Istotnie byłem szefem Podhalańskich Zakładów Mleczarskich.
Dbałem o zmniejszenie deficytów w tej branży, którą w efekcie przejęła
spółdzielczość. Z jej wielowładztwa zrezygnowałem.
Pytanie: Co Pan robił
jako bezrobotny?
Odpowiedź: Za namową
przyjaciół podjąłem pracę w Komitecie Miejskim PZPR jako instruktor
ekonomiczny. Po powrocie do władzy Gomułki wybrano mnie nawet na sekretarza POP
w Komitecie. Pytanie: Był Pan z tego zadowolony?
Odpowiedź: Tak,
przeprowadziłem rehabilitację wielu osób pokrzywdzonych. I nie uwierzy Pan
redaktorze. Rehabilitację przeprowadzałem przy wsparciu byłych członków
Komunistycznej Partii Polski. Pomagali mi znani lekarze oraz redaktor PAP –
Zbigniew Przygórski czy też dr Dąbrowski ze Zjednoczenia Sanatoriów… w wolnych
chwilach, dla kondycji łaziłem po górach.
Po ożenku przeniosłem się
do Warszawy. Wygrałem konkurs na zastępcę dyrektora w Centrali Handlowej
Przemysłu Muzycznego.
Pytanie: O ile wiem,
przeszedł Pan do Delegatury NIK?
Odpowiedź: Tak, pracowałem
tam ponad pięć lat. Na zasadzie przeniesienia podjąłem pracę w Ministerstwie
Sprawiedliwości.
Pytanie: Dlaczego?
Odpowiedź: Mój brat
doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk. Miał następnie zorganizować w NIK
Instytut Badań Efektywności Kontroli. Nie chciałem pracować z nim pod jednym
dachem.
Pytanie: A co Pan robił w
Ministerstwie Sprawiedliwości?
Odpowiedź: Prowadziłem w
Departamencie Prawnym Wydział Organizacji i Zatrudnienia – etatyzację i podział
funduszy dla całego resortu. W tym czasie, przy pomocy przyjaciół z
ministerstwa, ujawniłem swą działalność kombatancką (AK), w wyniku czego
przyjęto mnie do ZBOWiD-u. W ministerstwie dokonano szeregu zmian. Objąłem
funkcję głównego księgowego i rewizji resortu. Po objęciu teki ministra przez
Włodzimierza Berutowicza zachorowałem, po czym przeniosłem się do Centrali NIK
jako doradca ekonomiczny w Departamencie Koordynacji. Z tego stanowiska
przeszedłem na emeryturę.
Pytanie: Co mi Pan
opowiada o emeryturze. Książki Pana autorstwa są we wszystkich bibliotekach na
świecie i są bardzo poczytne. Rozdaje je Pan za darmo naszym liderom partyjnym,
władzom, politykom. Dlaczego?
Odpowiedź: Mam już 90 lat
i pragnę coś po sobie pozostawić. Jakiś ślad. Nie wiem, czy obdarowani czytają
moje książki, bo obdarowani – poza kancelarią Jarosława Kaczyńskiego i byłego
prezydenta Bronisława Komorowskiego – nie dali słówka o przyjęciu darowizny.
Ale to nic dziwnego. Robiłem co mogłem, aby w Polsce zwiększyć czytelnictwo.
Widocznie na tej niwie polepszenia nie uzyskam. A jednak... czytają Ci, którzy
rozumieją treść książek.
Uznanie wyraził mi szef
Urzędu Kombatantów. Czytając sięgnął do dawnych, jakże okrutnych czasów. Przepraszam,
byłbym zapomniał. Podziękowania ślą mi biblioteki polskie, Biblioteka Polska w
Londynie oraz b. doradca Hilary Clinton z Nowego Jorku. Zebrania autorskie
przeprowadziłem w wielu liceach Warszawy oraz Muzeum Polin z młodzieżą
amerykańską, kanadyjską i austriacką. Rozmawiałem także z seniorami. I to jest
moja recepta na długowieczny żywot. I nadal się śpieszę, ażeby nie zmarnować
czasu.
PS.: Nie udało mi się spopularyzować
mojej twórczości przez prasę i telewizję polską. Zabrakło mi „siły napędowej”.
Nie żałuję, gdyż kontynuuję wskazania rodziców – gdy chcesz umrzeć w spokoju,
to nie bądź sławny. O sławę troszczą się „wielcy i tytułomanii”.
Wywiad przeprowadził politolog
UW Marcin Rzeszotarski