wtorek, 28 maja 2019

Wywiad z Leszkiem Janem Szulcem


Niejednokrotnie zastanawiałem się,
Jak to się stało, że długoletni dziewięćdziesięciolatek
Ma pełnię wiedzy i pamięć sięgającą faktów
Na przestrzeni jego 75-lecia wydarzeń. I nie tylko.
Nadal przekazuję swe poglądy i oceny dotyczące rzeczywistości.
Leszek J. Szulc 



Kilkunastoletnia współpraca z autorem i wydawcą Leszkiem Szulcem wywarła na mnie nie tylko chęć, ale i obowiązek opisania tego wydarzenia, ze względu na fakt, iż komukolwiek przedstawiam osobowość i charakterystykę zachowania i działalności, nikt nie chce wierzyć, że taki egzemplarz istnieje. Stąd postanowiłem przeprowadzić z Leszkiem Janem Szulcem rozmowę „na żywo”. 
Marcin Rzeszotarski
Politolog, absolwent
Uniwersytetu Stefana Wyszyńskiego


Pytanie: Proszę powiedzieć co Pan robi, żeby istnieć, żyć?

Odpowiedź: Moją chłopięcą osobowość ukształtowali rodzice i mój brat – śp. Zbigniew (starszy ode mnie o niespełna dwa lata). 

Pytanie: Czy mógłbym poznać szczegóły?

Odpowiedź: Jako młodszy, przesiadywałem na stole, przy którym brat odrabiał lekcje. Stąd nauczyłem się pisać i czytać, co spowodowało, iż mając sześć lat zostałem uczniem powszechniaka. Nasza posesja mieściła się opodal rzeki Stryj. Z tej rzeki dwukrotnie wydobył mnie mój brat, bo chciałem nauczyć się pływać. Wreszcie, gdy taką umiejętność uzyskałem, również nie zmierzałem na zamiary i powtórnie uratował mnie Zbyszek. 

Pytanie: Czy bardzo kochaliście się i przyjaźniliście z bratem?

Odpowiedź: Oczywiście, ale to nie świadczyło o tym, że często nasze braterskie „racje” zdobywaliśmy w braterskiej bójce. Jedną z tych, którą do śmierci nie zapomnę, gdy przed bratem uciekłem pod małżeńskie łóżko i w pewnym momencie poprosiłem o zawieszenie, gdyż pod materacem ojca znalazłem Mauzera. Pokazałem bratu, który ojcu pokazał zdobycz. Ojciec dokładnie poinformował nas jak się z pistoletem obchodzi i kazał położyć zdobycz tam skąd ją wzięliśmy. Złożyliśmy ojcu przysięgę, że tej broni nie ruszymy. 

Pytanie: Czy Pana rodzina była zamożna?

Odpowiedź: Ojciec cały majątek stracił z chwilą, gdy podjął czynności uwolnienia syna Michała Wierzbickiego z więzienia. Był on osądzony za działalność w Komunistycznej Partii Polski. Był on studentem na Uniwersytecie Lwowskim. Gdy po uwolnieniu ponownie wdał się w prace partii komunistycznej otrzymał wyrok ośmiu lat. 

Pytanie: A po wkroczeniu wojsk sowieckich, czy życie toczyło się normalnie?

Odpowiedź: Siedzieliśmy na kufrach w oczekiwaniu na wywóz na Sybir. Jak wszyscy nasi sąsiedzi i przyjaciele. Jednak gdy syn Wierzbickiego wyszedł z więzienia, został sekretarzem Rajkomu, przybył do Stryja i władzom sowieckim przekazał wieść o ratowaniu go przez Józefa Szulca. Rosjanie – kapitan Mużarowski i kpt Kosiński (zrusyfikowani Polacy) – służyli pomocą ojcu w leczeniu oraz zatrudnianiu w kombinacie mięsnym. Podczas panicznej ucieczki przed armią niemiecką przyszli się pożegnać. W tym czasie drogowy posterunek nad trasą Stryj-Stanisławów rozpuścił psiarnię. Będąc na wale przeciwpowodziowym z suczką doznałem wstrząsu strachu. Przed nami pojawił się ogromny pies – owczarek syberyjski, który wałęsał się po przyrzeczu. Udałem się z suczką do domu, a ten brytan za nami. Był wytresowany i przylgnął do mnie, gdziekolwiek się znalazłem. Jemu zawdzięczam, że nie uległem ucieczce z domu. 

Pytanie: Jaki był powód Pańskiej ucieczki?

Odpowiedź: Po opanowaniu przez Niemców Stryja, cała rodzina Szulców, z wyjątkiem małoletniego Leszka, została zaprzysiężona przez AK. Ja miałem wtedy piętnaście lat i mnie pominięto. Nie dorosłem by być akowcem. Poczułem się zbędny i niewiarygodny. Dopiero po powrocie ze stacji kolejowej do domu, zostałem zaprzysiężony z gwarancją ojca, brata i Ewy Klupsz. 

Pytanie: Jaki przydział Pan dostał?

Odpowiedź: Magazynier broni zrzutowej i zdobycznej. 

Pytanie: Nie bał się Pan?

Odpowiedź: Byłem gruntownie przeszkolony. Działałem bezbłędnie, o czym świadczą opinie zwierzchników, dowódców. 

***

Po ponownym przybyciu wojsk sowieckich.

Pytanie: Jakie mieliście Państwo samopoczucie i ocenę rzeczywistości?

Odpowiedź: Do Stryja przybyli ci sami kapitanowie – Mużarowski i Kosiński. O ich przyjaznym nastawieniu świadczyła długotrwała rozmowa Kosińskiego. Wyszedł z ojcem do ogrodu i powiedział: gospodin, wiemy o wasz wszystko. Wyprowadzajcie się z Marcinówki jak najszybciej i uciekajcie do Polski.  A po chwili dodał, tam nie ma Sybiru i Workuty. Nie wszyscy wyjeżdżają, bo część waszych wstąpiła do Ludowego Wojska Polskiego. I haraszo…  Marcinówkę zostawiliśmy z moim „miejscem pracy” wypełnionym materiałami zrzutowymi. Zamaskowanie było pełne. Będąc już w Gliwicach, dowiedzieliśmy się, że Ukrainiec, który po nas zamieszkał na Marcinówce, odnalazł bunkier, dostarczał broń banderowcom i za to został wywieziony w głąb ZSRR.

***

Pytanie: Co Pan robił w Gliwicach?

Odpowiedź: Po roku zdałem maturę i w poszukiwaniu wyższej uczelni ulokowałem się w Szczecinie na poznańskiej Akademii Handlowej z filią w Szczecinie. Otwarcie filii uzależnione było od ilości chętnych do studiowania. Limit który określił rektor dr profesor Józef Górski wynosił 500-600 zgłoszeń. Dlatego udałem się do Gliwic, skąd zwerbowałem 24 kolegów i koleżanek. Powróciłem do Szczecina i po wielu kłopotach uzyskałem od komendy MO dwa mieszkania przy ulicy Łokietka. W jednym zamieszkałem z bratem i dwoma kolegami. Drugie przekazaliśmy koleżankom. 

Pytanie: Jakie lokale zostały oddane przez władze na użytek Akademii Handlowej?

Odpowiedź: Na studia zgłosiło się ponad 150 osób. Z braku auli, władze Szczecina przekazały uczelni garaże miejskie przy ulicy Korzeniowskiego. Tam też odbyła się uroczystość otwarcia uczelni i pierwsze dwa wykłady profesorskie. Wieczorem mój brat i koledzy poprosili mnie, ażebym wysłuchał ich postanowienia dotyczącego warunków pracy i utrzymania. Postanowienie było następujące: Ty Leszku będziesz stenografować wykłady profesorów i przepisywać dla nas na maszynie. Będziemy Ciebie utrzymywać, sami podejmiemy pracę w oświacie. Przy wyjazdach, zabierałem przeważnie z sobą maszynę – starą Olimpię (wyszabrowaną w Gliwicach). Stenografię opanowałem perfekt podczas nauki w szkole handlowej w Stryju w latach 1942/43. A los spłatał moim chlebodawcom figla. Tylko dwa wykłady ze stenogramu przepisałem na maszynie. Porozumiałem się z kolegą Zbyszkiem Mochaczykiem pracującym w Banku Rolnym. Za zgodą dyrektora banku zatrudniłem go jako powielacza i już następne wykłady opracowane były w 1000 zszywek z każdego wykładu (2000 tys. dziennie) i sprzedawane w auli na Korzeniowskiego po 5 zł (cena jak za bilet tramwajowy). Okazało się, że 1000 tys. egzemplarzy to za mało, więc po czasie podnieśliśmy nakłady do 1500. Brat mój i koledzy do późnych godzin nocnych i wczesnego poranka pracowali wokół stołu by skomplementować strony zszywek. Za tak niezwykle czasochłonną pracę moja ekipa zarabiała codziennie więcej niż naczelnik wydziału w wojewódzkiej Radzie Narodowej.
Największą satysfakcję miałem, gdy rodzicom wysłałem 30 tys. złotych – ojciec na emeryturze dostawał 300 złotych. Gdy po czasie wysłałem następne pieniądze, w Szczecinie zjawiła się moja matka i zapytała wręcz skąd mam tyle pieniędzy. Poprosiłem matkę, żeby przygotowała dla nas kolację. Po wykładach i kolacji zacząłem pracę, a Zbyszek pouczał matkę o poligrafii. Ze Szczecina wyjechała zadowolona.
Po wykładzie profesora Józefa Górskiego, rektor zaprosił drukarzy. Stawiłem się nieśmiało. Życzeniem rektora było uruchomienie Akademickiej Spółdzielni Wydawniczej. Zapytałem go, czy mamy zaprzestać drukowania wykładów. „O nie, proszę kontynuować, nie są one stricte naukowe, ale ich wydawanie jest bardzo pomocne podczas studiów. Dziękuję”. Już na odchodne rektor z szuflady wyjął książeczkę czekową i wręczył mi czek na 100 tys. złotych. Powiedział, że to na zorganizowanie teatru. „Panie rektorze – powiedziałem – nie mamy lokalu, reżysera, aktorów”. „Kolego – odpowiedział – to wszystko będzie w pańskich rękach. Proszę porozumieć się z zarządem Bratniej Pomocy”.
Czeku nie zrealizowałem, gdyż pieniędzy miałem pod dostatkiem. Spółdzielnię uruchomił Leonard, nasz student. Lokum na teatr, reżyser i aktorzy też się znaleźli. W zarządzie Bratniej Pomocy Studentów Akademii Handlowej prowadziłem sprawy przedsiębiorstw akademickich. Prywatne firmy zadeklarowały pomoc finansową i rzeczową. Zakłady gastronomiczne wydały bony obiadowe i kolacyjne. Międzynarodowa opiekunka młodzieży akademickiej Miss Farley przyznała Akademii Handlowej płaszcze. Przejęliśmy je z magazynów portowych w Gdyni. 

Pytanie: Jednym słowem, same sukcesy?

Odpowiedź: Jak panu wspominałem, woda była dla mnie relaksem. W przeddzień Święta Morza trenowałem skoki z wieży. Fatalnie skoczyłem, gdyż zerwałem ścięgno nerkowe. Życie uratowało mi dwóch lekarzy – dr Fudala i kpt lekarz AZS Markowski, który wyjednał w służbie zdrowia 12 dywizji 100 mln jednostek penicyliny. Dyrektor szpitala dr Retinger odmówił jednak podania leku, stwierdzając, że w tym stanie zdrowia penicylina mi nie pomoże. Po parotygodniowym pobycie w szpitalu prezes Bratnie Pomocy skierował mnie do Towarzystwa Przyjaciół Szkół Wyższych. Naczelnik Tajdelt wręczył mi skierowanie na trzy tygodniowy turnus rehabilitacyjny w wybranym przeze mnie sanatorium. Wybrałem Zakopane. 

Pytanie: Jakie wrażenie wywarło na Panu Zakopane?

Odpowiedź: Po studiach mieszkałem tam bez mała 10 lat. Tam wykazałem swoje zdolności w dziedzinie organizacji i zarządzania. Ale nie tylko, zdobyłem bowiem również zawód inkrustatora. W pewnym okresie byłem pełnomocnikiem ministra ds. przygotowania sieci handlu i gastronomii do FIS. Pytanie: Jest pan skromny. Słyszałem, że na niwie przemysłu mleczarskiego również odnosił Pan sukcesy?

Odpowiedź: To przesada panie redaktorze. Istotnie byłem szefem Podhalańskich Zakładów Mleczarskich. Dbałem o zmniejszenie deficytów w tej branży, którą w efekcie przejęła spółdzielczość. Z jej wielowładztwa zrezygnowałem. 

Pytanie: Co Pan robił jako bezrobotny?

Odpowiedź: Za namową przyjaciół podjąłem pracę w Komitecie Miejskim PZPR jako instruktor ekonomiczny. Po powrocie do władzy Gomułki wybrano mnie nawet na sekretarza POP w Komitecie. Pytanie: Był Pan z tego zadowolony?

Odpowiedź: Tak, przeprowadziłem rehabilitację wielu osób pokrzywdzonych. I nie uwierzy Pan redaktorze. Rehabilitację przeprowadzałem przy wsparciu byłych członków Komunistycznej Partii Polski. Pomagali mi znani lekarze oraz redaktor PAP – Zbigniew Przygórski czy też dr Dąbrowski ze Zjednoczenia Sanatoriów… w wolnych chwilach, dla kondycji łaziłem po górach.
Po ożenku przeniosłem się do Warszawy. Wygrałem konkurs na zastępcę dyrektora w Centrali Handlowej Przemysłu Muzycznego.

Pytanie: O ile wiem, przeszedł Pan do Delegatury NIK?

Odpowiedź: Tak, pracowałem tam ponad pięć lat. Na zasadzie przeniesienia podjąłem pracę w Ministerstwie Sprawiedliwości. 

Pytanie: Dlaczego?

Odpowiedź: Mój brat doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk. Miał następnie zorganizować w NIK Instytut Badań Efektywności Kontroli. Nie chciałem pracować z nim pod jednym dachem.

Pytanie: A co Pan robił w Ministerstwie Sprawiedliwości?

Odpowiedź: Prowadziłem w Departamencie Prawnym Wydział Organizacji i Zatrudnienia – etatyzację i podział funduszy dla całego resortu. W tym czasie, przy pomocy przyjaciół z ministerstwa, ujawniłem swą działalność kombatancką (AK), w wyniku czego przyjęto mnie do ZBOWiD-u. W ministerstwie dokonano szeregu zmian. Objąłem funkcję głównego księgowego i rewizji resortu. Po objęciu teki ministra przez Włodzimierza Berutowicza zachorowałem, po czym przeniosłem się do Centrali NIK jako doradca ekonomiczny w Departamencie Koordynacji. Z tego stanowiska przeszedłem na emeryturę. 

Pytanie: Co mi Pan opowiada o emeryturze. Książki Pana autorstwa są we wszystkich bibliotekach na świecie i są bardzo poczytne. Rozdaje je Pan za darmo naszym liderom partyjnym, władzom, politykom. Dlaczego?

Odpowiedź: Mam już 90 lat i pragnę coś po sobie pozostawić. Jakiś ślad. Nie wiem, czy obdarowani czytają moje książki, bo obdarowani – poza kancelarią Jarosława Kaczyńskiego i byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego – nie dali słówka o przyjęciu darowizny. Ale to nic dziwnego. Robiłem co mogłem, aby w Polsce zwiększyć czytelnictwo. Widocznie na tej niwie polepszenia nie uzyskam. A jednak... czytają Ci, którzy rozumieją treść książek.
Uznanie wyraził mi szef Urzędu Kombatantów. Czytając sięgnął do dawnych, jakże okrutnych czasów. Przepraszam, byłbym zapomniał. Podziękowania ślą mi biblioteki polskie, Biblioteka Polska w Londynie oraz b. doradca Hilary Clinton z Nowego Jorku. Zebrania autorskie przeprowadziłem w wielu liceach Warszawy oraz Muzeum Polin z młodzieżą amerykańską, kanadyjską i austriacką. Rozmawiałem także z seniorami. I to jest moja recepta na długowieczny żywot. I nadal się śpieszę, ażeby nie zmarnować czasu. 

PS.: Nie udało mi się spopularyzować mojej twórczości przez prasę i telewizję polską. Zabrakło mi „siły napędowej”. Nie żałuję, gdyż kontynuuję wskazania rodziców – gdy chcesz umrzeć w spokoju, to nie bądź sławny. O sławę troszczą się „wielcy i tytułomanii”. 

Wywiad przeprowadził politolog UW Marcin Rzeszotarski  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.